Dlaczego zdecydowałam się na przejście z Androida na iOS?
Jestem użytkowniczką iOS. Tak, nie wstydzę się tego. Wiele lat, niestety, byłam jak dziecko we mgle. Błądzące, nieświadomie czekających gdzieś niedaleko świetnych rozwiązań. Dlaczego? No, umówmy się – urządzenia z iOS do najtańszych nie należą. Ciężko też sprawdzić organoleptycznie jak się korzysta z takiego gadżetu, jeśli nikt znajomy go nie posiada. Sporo więc czasu zajęło mi więc znalezienie Tego Jedynego, a było to tak…
Jestem użytkowniczką iOS. Tak, nie wstydzę się tego. Wiele lat, niestety, byłam jak dziecko we mgle. Błądzące, nieświadomie czekających gdzieś niedaleko świetnych rozwiązań. Dlaczego? No, umówmy się – urządzenia z iOS do najtańszych nie należą. Ciężko też sprawdzić organoleptycznie jak się korzysta z takiego gadżetu, jeśli nikt znajomy go nie posiada. Sporo więc czasu zajęło mi więc znalezienie Tego Jedynego, a było to tak…
Przeczytaj koniecznie >> Poradniki w serwisie Tablety.pl
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że moja ścieżka poszukiwawcza nie ograniczała się nigdy do jednego, czy dwóch systemów i nie jestem „wyznawcą” (popularnie zwanym „sadownikiem”), czy też nienawidzącym (hejterem, czy zwał jak zwał) jakiegokolwiek systemu mobilnego.
Od najmłodszych lat lubiłam „grzebać” w telefonach, wymieniać modele w miarę możliwości (ciężko jednak, gdy się nie dostawało na to pieniędzy od rodziców). Przebrnęłam więc przez dużo modeli na Symbianie, jak i przez telefony, które konkretnego systemu nie miały. Potem pojawiło się pragnienie posiadania jakiegokolwiek modelu na systemie od RIM – jednak kieszonkowe nie pozwalało. Po licznych kombinacjach udało się z BlackBerry, ale jednak to nie było to. Historia była krótka i półroczna – więcej czasu zajęło mi więc marzenie o posiadaniu RIM-owego kombajnu, niż samo korzystanie z niego.
Następny był on – Android. Coś innego, coś nowego, coś (pozornie) niesamowitego. Myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi! System taki otwarty – tyle możliwości. Multitasking (naczynia też pomyje?), mnogość darmowych aplikacji, możliwość ustawienia kota na tapecie i zmiany wyglądu całego systemu. Symbian tego nie miał. BlackBerry OS tego nie widział. Babcia nie słyszała o jego istnieniu.
Cud, nie system! Konto na Gmailu posiadałam, więc łatwo poszło. Powalił mnie prosty interfejs (not). Masa darmowych i płatnych aplikacji, aplikacje systemowe – wszystko ok, ale nie potrzebuję 130 wersji pogody i 58 kalkulatora. Pierwsze wprowadzenie wszystkich kontaktów też nie bolało.
Parę dni, kilka aplikacji, parę gier i… „X dzwoni”, a ja nie mogę odebrać, bo telefon się zwyczajnie na świecie zawiesił. Nie raz, nie dwa, nie cztery. Przełknęłam ślinę – na low-endzie może się zdarzyć, nie ma co panikować i rzucać garnkami. Kolejna cecha: liczne pulpity (szkoda, że nie pulpety). Ale na co mi one? Im więcej miejsca, tym większy bałagan. Widżety? Nie, podziękuję. Brzydkie to, a na dodatek każde z innej bajki. Bardzo przydatną funkcją okazało się udostępnianie treści do każdego zainstalowanego programu, dzięki czemu mogłam udostępniać selfie gdziekolwiek się dało. Chwaliłam się już pewnie faktem, że miałam low-enda, więc pewnie pomyślicie: „Co ona może wiedzieć o Androidzie, skoro miała low-enda?!? Życia nie zna!”. Moi drodzy, wygrałam (tak!) potem najlepszy telefon na rynku (do czasu wyjścia najlepsiejszego, czyli kolejnego). Niemałe pieniądze był wart, pewnie mogłabym ten telefon na Fiata z silnikiem Ferrari wymienić. Wrażenia pozostały te same – „Aplikacja XYZ została niespodziewanie zamknięta”. To chyba mówi wszystko.
Something went wrong – co z tego, że topowe modele mają coraz mocniejsze układy? Nie przekłada się to, niestety, na płynność działania. Google wymusza od producentów sprzętu kolejne dwadzieścia rdzeni, 100 GB więcej RAMu oraz – tym samym – parę zer więcej przy cenie. W porządku, ale aktualizacji i tak za rok pewnie nie dostaniesz. Bo nie będzie działać poprawnie na twoich, przestarzałych już, dwudziestu rdzeniach.
Tworzy nam się więc niesamowicie ogromna ilość sprzętu, który szybko przejdzie do historii – jego producent – „X” może również stwierdzić, że nie dostaniesz aktualizacji, bo…nie. Po prostu nie.
Dwadzieścia rdzeni nie uratuje cię także przed zamulaniem systemu. I cóż z tym począć? A tak… Google ma świetne rozwiązanie: potrzebujesz app-killera.
Więcej app-killerów, więcej aplikacji… I już mamy wielki bałagan w Google Play. Wszyscy dobrze wiedzą, że treści tam umieszczane są raczej słabo kontrolowane. Stąd potem masa aplikacji, które potrafią wywołać jedynie frustrację na twojej twarzy. Przed zainstalowaniem jakiejkolwiek aplikacji czytałam opis wielokrotnie… bo niektóre pozwalały sobie na „za dużo”. Łatwo też złapać wirusa. Aplikacje spoza Google Play? Tak – jeśli lubisz jazdę bez trzymanki.
Trzydzieści rdzeni? Myślisz, że jesteś już królem świata, a tymczasem twoja bateria płacze. I nie tylko bateria. Benchmarki też płaczą, bo trzydzieści nic nie znaczy. Znaczy coś, ale niewiele, bo ilość rdzeni nie jest wprost proporcjonalna do wzrostu wydajności.
Czy nadal czujesz się królem świata? Bo ja już nie.
Jedyny i największy plus, jaki znalazłam w systemie z zielonym robocikiem jest jednocześnie jego wadą: ogólnodostępność. Dlaczego zaleta staje się wadą? Proste – mamy na rynku wiele urządzeń na Androidzie, przez co każdy producent dostosowuje wygląd i parę drobiazgów pod siebie. Więc brak tu spójności, a minimalizm nie istnieje. Z drugiej strony dzięki temu mamy urządzenia tańsze i droższe, więc kogoś z płytszą kieszenią stać na zakup sprzętu z systemem. Z jednej strony to fajne, bo ma szansę poobcować z technologią, a drugiej zaś może niesamowicie się męczyć na sprzęcie źle zoptymalizowanym pod owy system, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Moja przygoda z Androidem zakończyła się więc równie szybko, jak się zaczęła. Znalazłam system, który jest zaprzeczeniem tego wielkiego bałaganu na świecie – iOS Na początku nie wierzyłam tym reklamom, że wszystko będzie takie emejzing, a jak nabędę sprzęt z nadgryzionym jabłkiem, to moje życie się zmieni, wygram w totka, polecę na Hawaje, kupię Mauritius wraz z mieszkańcami i polecę na Marsa. Tak bardzo się myliłam.
System okazał prosty, intuicyjny. Nie muszę rootować sprzętu, żeby mieć przejrzystość interfejsu. Nie resetuję systemu, żeby odebrać połączenie, zapisać plik, czy wyjść z aplikacji. Steve Jobs wiedział, co robi – chciał uprościć maksymalnie system, aby każdy mógł z niego korzystać w pełni – i udało mu się to znakomicie. Nie muszę przechodzić przez zgliszcza i krzaki, aby coś włączyć, czy wyłączyć. Wybór telefonu był więc prosty. Przejście na nowy system – bezbolesne, a wręcz przyjemne. Do tej pory jabłko wywołuje na moich ustach uśmiech. Nie boję się już braku aktualizacji oraz tego, że sprzęt potanieje dwu-, trzykrotnie od momentu zakupu do chwili, kiedy będę musiała/chciała go sprzedać.
Wybór tabletu był jeszcze prostszy – nie chciałam zmagać się znowu ze wszystkimi wyżej wymienionymi „drobnostkami”, a wiedziałam, że większy ekran, czy dwadzieścia rdzeni nic nie zmieni. Brałam pod uwagę: stabilność systemu, jakość wyświetlacza, łączność, pojemność oraz baterię. Bateria była jednym z dwóch najważniejszych czynników przemawiających za wyborem tabletu. Potrzebuję baterii, która wytrzyma od rana do wieczora przy intensywnym korzystaniu, gdyż zamierzenie było takie, aby używać tabletu zamiast laptopa. Wszystkie testy oraz opinie znajomych dawały jednoznacznie zielone światło systemowi od Apple.
Zapytacie pewnie, jaki był drugi najważniejszy czynnik? Stabilność systemu oraz aplikacji, bez tego ani rusz! Co ja bym, biedna, zrobiła gdyby nagle ulubiony serial wyłączył się w trakcie oglądania?! Decyzja była więc bardzo prosta, skarpetki wybierałam dłużej niż tablet.
Ten Jedyny nie wymaga ulepszeń, odsysania tłuszczu, czy liftingu uszu. Naczyń niestety również nie pomyje, ale jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, co cechuje Androida. I tak sobie już ponad rok razem koegzystujemy, zachwyceni swoimi możliwościami i osiąganymi efektami. I w to mi graj.